wtorek, 27 listopada 2018

Od Nory CD. Czelava

Zerwałam się ze snu, obudzona przez trzask naczyń, a że drzwi do pokoju były otwarte na oścież (a sam pokój miałam zaraz obok kuchni) hałas był przerażający. I widocznie nie tylko ja zostałam tak perfidnie obudzona, Czesiek też się nagle zerwał. Spojrzałam na jego zaspaną mordkę i uśmiechnęłam się lekko; pomyślałam, że wspólnie zaczniemy nowy dzień, jednak po krótkiej, niezrozumiałej dla mnie wymianie zdań chłopak padł twarzą w poduszki.
Zamrugałam mocniej kilka razy ze zmarszczonymi brwiami i wykrzywioną twarzą. Przetarłam oczy wierzchem dłoni i z lekko zamazanym obrazem, spojrzałam na padniętego chłopaka. Oparłam brodę na dłoni i oglądałam ten cudowny obrazek przez dobre kilka minut, dopóki zza ściany nie usłyszałam siarczyste „kurwa” z ust matki. Musiałam więc na chwilę opuścić i ciepłe łóżko i Cześka na rzecz wyższych racji.
Wydawać się mogło, że przed chłodem kuchennego gresu chroniły mnie grube, puchate skarpetki z motywem sarnich racic, ale jak bardzo się myliłam. Zimna podłoga od razu dała mi znać, że mam dziurę, i to niemałą, gdzieś w okolicach pięty i dużego palca. Przynajmniej szlafrok miał dobre grzanie.
Weszłam do kuchni, z nadzieją, że nic złego się nie wydarzy. Zmusiłam się nawet do uśmiechu, by podtrzymać jeszcze w miarę dobrą relację z matką. I przypominając sobie wczorajszy wieczór, gdy dość pretensjonalnie traktowała każdy mój ruch, tak tego ranka, było naprawdę w porządku. Nie spodziewałam się, że mimo dość wielkiego bałaganu na blacie i sterty naczyń w zlewie na jej twarzy będzie widniał szczery uśmiech.
– Cześć – odezwałam się niepewnie, grabiąc się lekko i chowając przy tym dłonie w kieszenie szlafroka.
– Już nie śpisz? – uniosła zaskoczona brwi. – Co tak wcześnie?
Spojrzałam na godzinę, świecącą pomarańczowymi cyframi na zegarze piekarnika. Uniosłam brwi jak przed chwilą moja rodzicielka, bo aż tak wcześnie nie było - zaledwie kilka minut po dziesiątej. To chyba jeszcze zalicza się do ranka, tak?
– Obudził mnie trzask naczyń. Wszystko w porządku? – zapytałam z grzeczności, bo rozbitego szkła nigdzie nie było.
– Tak, tak, tylko mogłabym cię prosić, żebyś wyszła mi do sklepu po jedną rzecz?
Doskonale wiedziałam, że według matki „jedna rzecz” to w rzeczywistości „cała reklamówka zakupów” i jeśli się zgodzę, to na pewno będę musiała obejść kilka sklepów w poszukiwaniu chcianego przez nią produktu, ale nie miałam wyboru. Gdybym odmówiła, od razu zrobiłaby mi lekcję dobrego wychowania, a że nie chciałam tego słuchać i - po raz kolejny powtórzę - miałam szczere chęci nie kłócić się z nią przez święta, to po prostu się zgodziłam (a wewnętrznie ryczałam, bo zimno, bo spać, bo Czesiek, bo tak).
Zlecone zostało mi pójście do sklepu znajdującego się niedaleko po - kto by się tego spodziewał! - po kostkę margaryny, bo jak się okazało, zabrakło do ciasta (z kolei trzeciego).
Tak więc, podczas gdy matka wyciągała z portfela jakieś drobne, ja wróciłam do pokoju. Spojrzałam na laptopa, który leżał na środku łóżka ze zgaszonym ekranem. Podeszłam do niego i wybudziłam go ze spoczynku, sprawdzając, czy Czesiek przypadkiem czegoś nie napisał. Żadnej wiadomości jednak od niego nie znalazłam. W przeciwieństwie do Isaca, który nawet w tamtej chwili pisał nowe wiadomości. Okazało się też, że coś musiało zakłócić sygnał ich połączenia, ponieważ obraz z kamerki  rudego przyjaciela był czarny.
Posmutniałam nieco i zdecydowałam się na wyłączenie skype’a, pisząc od razu Cześkowi wiadomość na messengerze:
< Dzień dobry, leniuchu :>
< Jakby co, to jestem cały czas na messie
I tak przy okazji otworzyłam chat z Isaciem, czytając ostatnie wiadomości… a było ich sporo.
– Idziesz, czy nie? – usłyszałam w tym samym momencie głos matki. Westchnęłam w duszy, przewracając przy tym oczami i uspakajając ją słowami „Tak, idę, idę” zaczęłam przebierać piżamę na zwykłe wyjściowe spodnie.

Westchnęłam cicho i przetarłam oczy, nie mogąc się zdecydować, którą margarynę wybrać. Tak! Oto problemy nastolatki, najpotworniejsze z najpotworniejszych. I wy myślicie, że młode kobietki stoją pół godziny w drogerii i wybierają kolor szminki albo którą maskarę lepiej wybrać? Jaki lepszy szampon do włosów? A jaka odżywka lepiej odżywi? To co do jednego macie rację, kobieta ma zawsze ciężko z wyborem.
„Gdyby tylko to było moim jedynym zmartwieniem” – pomyślałam – „byłabym najszczęśliwszym człowiekiem na tej planecie”
Wzięłam w dłonie dwie kostki różnych marek i spojrzałam na cenówki, starając się odnaleźć te właściwie, bo jak zawsze był wielki misz-masz. W każdym razie po znalezieniu kartki z ceną i kolejnym, dokładnym przeanalizowaniu, zdecydowałam wybrać tą tańszą. Jeszcze dostałbym opieprz, że po co kupuję takie drogie, zupełnie jak zrobiono mi wyrzuty o sól. Tak, o sól.
Będąc jeszcze małym gówniakiem, nieogarniającym życia jeszcze bardziej niż teraz (tak, tak się da) matka wysłała mnie po zakupy, albowiem ona miała ważniejsze rzeczy na głowie i jako posłuszna córka, wyszłam do sklepu. Jedna z rzeczy, jaką miałam kupić była sól, a że pierwsza w oczy rzuciła mi się sól morska, takową właśnie wybrałam. Oczywiście był to zakup nietrafiony, za co musiałam znosić lamenty matki. Chociaż nie wspominam tego aż tak źle, ona chyba tak samo…

Tym razem weszłam do domu z butami ściągniętymi jeszcze na wycieraczce. Na moje szczęście, poskutkowało to cudowną ciszą, gdy ta wychyliła głowę z kuchni.
– I co, masz wszystko? – dobiegł jej głos.
Przeszłam całą długość holu i schowałam płaszcz z szalikiem do szafy, a zaraz po tym zaniosłam reklamówkę z zakupami do kuchni.
– Mam nadzieję, że kupiłam dobrą. W czymś ci pomóc?
– Na razie nie, zawołam cię jak coś.
Odpowiedziałam zwykłym „okay” i ruszyłam w stronę pokoju. Z kieszeni spodni wysunęłam telefon, sprawdzając, czy mam jakieś nieodebrane wiadomości. Było ich kilka, od Isaca.
> To miło, że kogoś tam poznałaś
< Taaa… jest jedna bardzo spoko chłopak, kilka osób też jest okay. Reszty nie znam
> Opowiesz mi coś więcej o nim?
< Nim?
> No tak XD
> Kim musi być ten rodzynek, skoro zdobył sympatię, oh, samej Nory Paresky?
< Nie wygłupiaj się… ^^’
< To kolega z klasy… znaczy już nie z klasy, bo się przeniósł.
> Już się z nim nie widujesz?
< No coś ty! Właśnie prawie na okrągło ^^’
> Mhm..
Chwila ciszy ze strony chłopaka sprawiła, że zaczęłam się nieco niecierpliwić. Położyłam się na boku i włączyłam dla zabicia czasu jakąś grę, która bardzo szybko mi się znudziła. Na szczęście telefon zawibrował, a z głośniczków wydobył się dźwięk nowego powiadomienia. Mój mózg był nastawiony na odpowiedź internetowego przyjaciela, jednak jaka radość wypełniła moje serce, gdy okazało się, że to był nikt inny jak Czesiek.

Czes Czes?

sobota, 17 listopada 2018

Od Czeslava CD Nory

Przekładałem spodnie z jednej części torby na drugą i układałem bardziej na płasko. Musiałem wcisnąć tutaj jeszcze koszulki i ręczniki... Jezu, jak tutaj przyjeżdżałem to nie miałem ze sobą, aż tylu rzeczy.
- Nawet sobie nie wyobrażasz - rzuciłem w eter - Jak bardzo przydałaby mi się jeszcze jedna wielka walizka.
- Twoja walizka i tak jest dwa razy większa od mojej - usłyszałem odpowiedź Nory
- Co i tak nie zmienia faktu, że ledwo się w niej mieszczę, a i tak to są tylko ciuchy - westchnąłem - No nic spakujemy się do reklamówek jak prawdziwy Janusz.
- Co ty z Polski jesteś?
- Nieeeee, ale Janusz prawilny chłop. Jestem takim Januszem.
- Gdzie Twoja Grażyna, Januszu?
- Tam, gdzie jej miejsce - wyprostowałem się i odwróciłem w jej stronę - w kuchni.
- I co tam robi? - dziewczyna patrzyła na mnie uważnie
- Zmywa naczynia, a co innego może robić, po porze obiadowej?
- Dlaczego ona zmywa naczynia, a nie ty?
- Hah, to oczywiste - uśmiechnąłem się - Ma mniejsze stopy, więc ma bliżej do zlewu.
- Szowinista - prychnęła
- Ej ej! Nie żaden szowinista, tylko Janusz - pokręciłem głową i pochyliłem się nad szufladą - Sakra ile tutaj jest rzeczy... w życiu tego wszystkiego nie spakuję.
- Wiesz, zawsze możesz od razu zrobić porządek, wybrać to co najważniejsze, a śmieci wyrzucić.
- Tutaj wszystko jest ważne - burknałem
- Z pewnością...
Powoli zacząłem wyciągać papiery i rozkładać je na podłodze wokół siebie. Znajdowałem coraz więcej starych sprawdzianów, kartkówek, przypadkowych notatek z lekcji i różnorakich zapisów. Nagle na dnie szafki zobaczyłem prostokącik wielkości telefonu, obity w skórę i z wystającym kablem USB.
- Ulala - powiedziałem głośno - Pan Michael chyba coś zostawił
- Co takiego? - zapytała dziewczyna
- Dysk! - odwróciłem się szybko w jej stronę z przedmiotem wyciągniętym przed siebie - Zaraz zobaczymy, co to pan M trzyma za skarby schowane na dnie szafki.
- A to nie twoja szafka Czes? - zapytała
- Nieeee, to wspólna szafka, znaczy te szuflady to są takie, że jak coś jest, gdzieś na wierzchu i przeszkadza, to po prostu w niej ląduje.
- Yhyym
- Taaaaa, no dobra cóż tam ten szwab skrywa - podpiąłem kabelek pod laptopa i czekałem aż wyskoczy mi zawartość dysku
- Uważaj, bo trafisz jeszcze na jakieś jego nudeski
- Tego się nie obawiam... gorzej jak zobaczę nudeski jego chłopaka
- Nie mogę zrozumieć - powiedziała - dlaczego ciągle zakładasz, że Michael jest gejem
- To oczywiste, jakbyś z nim mieszkała i spędzała tyle czasu, co ja to też byś o tym wiedziała.
- Skoro tak twierdzisz...
- Ja nie twierdzę, ja stwierdzam fakt - na ekranie wyskoczyło okienko z różnymi folderami - huhuhu ile tego tutaj
- I co tam jest?
- Jeszcze nie wiem, dopiero się otworzyło
Szybko przeleciałem wzrokiem po zawartości i folderach. Ich nazwy brzmiały nadzwyczaj znajomo...
- Ech, zawiodłem się - mruknąłem
- Nic tam nie ma?
- Gorzej... to jakiś mój stary dysk. Zapomniałem nawet, że taki mam.
- To chyba dobrze, masz dysk do wykorzystania
- Taaaa.... ciekawe, co za shit na nim jest
Powoli zacząłem przeglądać każdy z folderów. Zawierały głównie jakieś stare prezentacje, grafiki z neta, jakieś linki, w większości już nieaktywne, foldery z muzyką i filmikami i jakiś folder ze zdjęciami.
- O jezu co ja znalazłem - powiedziałem nagle na głos
- Hmm, co tam masz?
- Patrz - przeciągnąłem plik i wysłałem dziewczynie
W tej chwili oboje patrzyliśmy na skan starego zdjęcia, na którym znajdował się mały chłopczyk w stroju batmana z przygryzioną wargą.
- Kto to? - zapytała
- To ja! - uśmiechnąłem się szeroko
- Wow... pierwszy raz widzę jak przygryzasz wargę
- Serio? - zmarszczyłem brwi
- Tak - uśmiechnęła się słabo - Co to za strój?
- Jeszcze pytasz? To batman! Nananananana batman!
- To był jakiś bal przebierańców, czy coś?
- Pewnie tak - podrapałem się po głowie - To jest jakoś z czasów przedszkola, więc mieliśmy bale przebierańców i te sprawy, więc no, prawdopodobnie to zdjęcie, z jakiegoś takiego wydarzenia.
- Ale uśmiech Ci się nie zmienił - powiedziała nagle
- Nie?
- W ogóle mało się zmieniłeś, może troszeczkę, tak o kilka centymetrów urosłeś
- Dzięki...
- Ale taka prawda, nadal masz taką chłopięcą buźkę, wypisz wymaluj ty
- Ale nie wiedziałaś kto to...
- Oj no...
- A weź zobacz to - wysłałem jej następny plik
- Ojejuuuuu jaki mały Czesiek! Ile tutaj miałeś? - zapytała
- Nie wiem, może z cztery lata?
- I wtedy na łyżwach jeździłeś, a teraz nie umiesz?
- Po pierwsze nie jeździłem, tylko byłem ciągnięty po lodzie - wzruszyłem - urosłem o te kilka centymetrów i środek ciężkości już się zmienił, więc no...
- Głupek - pokręciła głową - Masz jeszcze jakieś zdjęcia?
- Pełno - mruknąłem - O tutaj na przykład mam coś koło roku. Widzisz tę kobietę co mnie dusi? To taka wredna ciotka Marta, podobno chwilę później narzygałem jej w cycki hehehe
- Och men...
- Dobrze jej tak! Nikt jej nie lubił, o a tam obok to jest ciocia Krysta i wujek Eda. Ci to dopiero byli agenty, wujek Eda zawsze z wujkiem Pavlem, to ten taki wysoki czarny po lewej. No to zawsze jak była jesień, to ciotka Krysta przyjeżdżała do ciotki Aleny i robiły razem przetwory na zimę. Brała zawsze wujka Edę ze sobą, żeby pomagał im zakręcać słoiki, wiesz siła podwójnego chłopa. No i oni to im pomagali przez może pół godziny, a potem wiesz, ,,a wiesz Aluś, ja pójdę Edzie pokazać coś tam coś tam, zaraz do was wrócimy'' i uciekali do piwnicy. A tam w piwnicy wujek Pavel pędził bimberek hehe, to wiesz co z tego wychodziło. Musieli każdego spróbować i wychodziło na to, że się najebali i zaczęli odpierdzielać równo. Wujek Eda wszedł na dach i zaczął wyć jak wilk, ja z wujkiem Pavlem i z Petrem tarzaliśmy się po podwórku ze śmiechu. Ciotka Krysta krzyczała na niego, że ma złazić, a ciotka Alena stała na balkonie i machała mu miotłą, żeby zszedł. To wujek Eda stwierdził, że baby nie będą mu rozkazywać, podszedł do krawędzi i zaczął sikać, ale coś mu nie pykło i spadł z dachu. W ogóle złamał wtedy bark, ale był tak pijany, że nic nie czuł. Alena rzuciła miotłę Kryście, a ta zaczęła napierdalać wujka Edę tak, że złamała tę miotłę. Nawet nie wiesz jak nam się potem oberwało, że się śmialiśmy, heh.... Mówię Ci było wesoło. Albo jak ciotka Alena miała urodziny to też przyszli Krysta z Edą i Asia z Henasem, o jezu słuchaj. Ciotce w kiblu zerwała się szafka, więc kazała Pavlowi ją naprawić, ale jak to, sam tak nie pójdzie naprawiać, więc poszli w trójkę. Henas z Edą trzymali, a Pavel polewał. Szafkę to w sumie przykleili na taśmę izolacyjną, ale to za szybko by poszło plus wódeczka, więc stwierdzili, że będą co jakiś czas pukać młotkiem, żeby kobity się nie zorientowały. I powiem Ci, że to by przeszło, gdyby nie to, że nagle któryś z nich trochę zbyt głośno powiedział, że chyba pora zastukać, bo baby uznają, że jest zbyt cicho... oj nawet sobie nie wyobrażasz jak ich zjebały wtedy!
- Nie mogli się napić z nimi przy stole?
- No coś ty! Ciotki to wielkie abstynentki, znaczy... one wódki nie piją tylko jakieś kolorowe drineczki, a to nie jest prawdziwy alkohol, a wódki im pić nie pozwalały, no to musieli sobie radzić. Bo wiesz, oni po alkoholu robili się zajebiście niebezpieczni, hehe. Nie zapomnę jednego wesela, na którym tyle się działo! Najpierw wujek Eda w kościele, jak ksiądz zapytał, czy ktoś zgłasza sprzeciw zawarcia małżeństwa, to wstał i głośno powiedział, że on ma sprzeciw. Jak ksiądz zapytał jaki, to krzyknął ,,bo ten koleś rucha moją siostrę!'' i nie ważne, że to właśnie jego siostra brała ślub. Ciotka tak go wtedy zryła... Ale! Potem pojechaliśmy do sali weselnej, a tam na ścianie miały być zawieszone dwa wielkie serca zrobione z setki balonów. Podobno właśnie wujkowie składali je całą noc i wiesz co się okazało? Na tej ścianie był wielki kutas zrobiony z balonów hahahaha - wybuchnąłem śmiechem - Od razu ściągnęli go i mieliśmy za zadanie jak najszybciej go przebić, ale wujek Eda nas wyprzedził, wziął go i zaczął nim ruchać tyłek jakiejś tam ciotki starej ze słowami ,,niech się ciotka przyzwyczaja, bo w piekle to będzie ciotkę sto takich na raz dymać''. Mówię Ci, co tam się działo! O albo z resztą dzieciaków poszliśmy się bawić na dwór. W sumie tam za dużo miejsca nie było... i razem z kuzynem Dankiem bawiliśmy się w odkrywców. I nagle taki starszy Marut nas zawołał, że mamy przyjść zobaczyć, bo się kretowisko rusza! I faktycznie się ruszało! Wsadziłem tam szybko rękę i wyciągnąłem tego kreta, czaisz?! I nie wiem kto był bardziej zdziwiony, ja czy kret, ale no... upierdolił mnie w palec i krew mi leciała... To poleciałem do jakiegoś wujka i ten mi kazał wsadzić go do wódki... o jaki ja byłem głupi i niczego nie świadom.... ale przynajmniej przestało lecieć. Tyle dobrego... Potem dobre było też jak były oczepiny, wiesz rzucanie welonu i te sprawy. I tam się zebrało grono babek i ciotka rzuca tym welonem. Ja wtedy elegancko wpierdalałem banana, A i najważniejsze! Stałem pod ścianą, z dala od nich. No i ten, patrzę jak się laski rzucają na ten welon, o nagle on wyleciał wysoko w powietrze i upadł mi na banana... Nawet sobie nie wyobrażasz jaki byłem załamany... a jeszcze bardziej załamany byłem, gdy musiałem tańczyć z facetem, który złapał krawat.... no nie było zmiłuj... Kumple tamtego tak ryli, mi Petr też nie odpuścił, o nie... Ale potem było jeszcze lepiej! Bo zaczęły się zabawy o wódkę! Dwóch wujków musiało tańczyć i ten, który dostał głośniejsze brawa ten wygrywał. Jeden musiał tańczyć, jak baletnica, a drugi jak góral. No i ten od baletnicy, chciał machnąć szpagat i jak mu spodnie na dupie pękły!!! Nawet sobie tego nie wyobrażasz. A potem była zabawa taka, że panowie musieli się wypiąć, coś jak pozycja na pieska, tylko na prostych nogach. Laski miały przyczepiane sznurkiem balony na wysokości mymłona i musiały jak najszybciej go przebić o dupę faceta ruchem ruchającym, wiesz musiały brać chłopa od tyłu tak, zeby balon pęknął. I wtedy zerwał się wujek Pavel, żeby z konkursu wykluczyć Edę, bo on żarł dzisiaj bigos i jego pierdy są mega palące i żrące, więc balon nawet się nie zbliży, a już pęknie. To wujek Eda powiedział, że dobra, da się pobawić innym. I gdy wujek Pavel przyjął już pozycję i nie widział, co się dzieje, to Eda zabrał ciotce balona i zaczął ruchać Pavla, o sakra, gdybyś ty widziała to! Kujnął go może z dwa razy tak lżej, a potem jak nim pierdyknął, to balon pękł, a wujek poleciał na ścianę i się wyjebał. Normalnie, aż DJ to skomentował, że współczuje jego żonie, a wujek Eda powinien pomyśleć nad zmianą zawodu na górnika. Chociaż i tak nic nie pobije tego jak wujkowie zabrali nas na rybki, wiesz, baby zostały w domu, a my z nimi pojechaliśmy, ja, Petr i taki Danek mały. Tam się zajebiście bawiliśmy na przykład w robienie wieży z patyków i szyszek, a wujkowie łowili rybki. I raz tak Petrowi coś nie wyszło, i powiedział ,,kur zapiał'', i wtedy podchmielony wujek, że nie mówi się kur zapiał, tylko ,,kuźwa'', na to drugi, że nie kuźwa tylko ,,o kulwa'', to się odezwał następny, że nie mają nam mącić w głowie, więc mówi się ,,kurwa'' i z taką wiedzą wróciliśmy do domu. Tam też się bawiliśmy klockami i Petrowi się wywaliła wieża, to powiedział ,,o kulwa'' to go poprawiłem, że wujek mówił, że mówi się o kurwa... oj się wujkom dostało wtedy... albo jak nas nauczyli na rybkach różnych powiedzonek. I kiedyś na lekcji jednej Pani chciała żebym powiedział jej jakieś przysłowie, to mówię, że znam przysłowie wędkarskie i mówię ,,Cirrus na niebie, pogoda się zjebie''... zabronili nam jeździć z wujkami na ryby. Albo o! To też było na rybach. Wujek Eda umiał udawać głos jastrzębia tak dobrze, że odstraszał wszystkie kaczki i inne ptaki, i wiesz, za każdym razem go prosiłem, żeby udawał tego jastrzębia. To kazał mi ciągnąć za palec i wtedy wydawał dźwięk. On umiał udawać też inne zwierzęta, więc praktycznie za każdym razem wydawał inne dźwięki. I raz tak do niego podchodzę i mówię ,,wujek a udaj jakieś zwierzę, którego nie znam!'', to wujek myśli myśli i pyta się mnie, czy znam podkołdernika jadowitego, a ja mówię, że nie.... To wujek mówi, że mam ciągnąć za palec. Ciągnę mocno, a ten nagle jak się spierdział głośno! Aż się echem poniosło jak mały wybuch jakiś, tak się wystraszyłem, że się cofnąłem, zachwiałem i wpadłem do wody... a Ci zamiast mnie wyciągnąć to płakali ze śmiechu. Potem jak mnie wujek złapał za koszulkę i pociągnął, to tak, że ściągnął ze mnie koszulkę i znowu wpadłem do wody. To było okropne... chociaż i tak nie zapomnę jak mi wujek Pavel natrzaskał szmatą...
- Co? Dlaczego?
- Wiesz on oprócz bimberku robił też wino i kiedyś przygotowywał sobie winiacze do fermentacji i mówił, że zrobi też obiad. Poszedł do kibla i ciotka kazała mi iść do kuchni zamieszać w zupie, żeby się nie przypaliła. Wujek tylko krzyknął, że jeszcze nie zaczął jej robić, to mówię cioci, że gotuje się tylko garnek z wodą. To ciotka kazał mi go posolić i wymieszać, bo wujek zawsze o tym zapomina, a wiesz to był taki garnek pięciolitrowy, więc sporo tego. To zrobiłem tak jak mi kazali... jak wujek wrócił to tak się wkurwił, że och... okazało się, że zagotował sobie pięciolitrowy roztwór wody z cukrem do wina... i tak poszło się wszystko jebać, a ten cukier to jakiś specjalny, czy coś, a że to był już ostatni i jest drogi, to mi się oberwało porządnie...
- Ale to przecież ciotka Ci kazała
- I co z tego? To nie miało znaczenia, to ja to zrobiłem, mogłem przecież spróbować, zapytać, czy coś... No nie ważne. Tacy byli i tyle, chociaż i tak najwięcej razy dostałem od ciotki.
- Mieszkałeś z ciocią i wujkiem? - zapytała
- Taaaaa i z Petrem i matką.
- Och, dlaczego mieszkaliście razem?
- Znaczy... nie do końca mieszkaliśmy razem. Wiesz moja matka sama mnie wychowywała, a że nie miała hajsu na to, żeby oddać mnie do przedszkola, czy żłobka, a pracować musiała, to wyszło tak, że ciotka nas przygarnęła, z resztą i tak nie mieliśmy, gdzie mieszkać i za każdym razem było, że tylko do końca tego miesiąca, ale wyszło jak wyszło. A potem mnie adoptowała, no i tak już zostało...
- Co? Dlaczego ciocia Cię adoptowała?
- Bo moja mama umarła - mruknąłem
- Och...
- Tylko nie mów, że Ci przykro - przerwałem jej - bo po pierwsze to nie prawda, po drugie nie musisz tego mówić.
- W-w porządku... A Twój tata? Co się z nim stało?
- Ojca nigdy nie poznałem - mruknąłem - Nie mam pewności nawet, czy żyje. Z resztą to nie jest ważne, i tak nie poszedłbym z tym facetem wtedy... chociaż może i to by była lepsza opcja. Ale to tylko luźne gdybanie.
- Nie rozumiem - dziewczyna wyglądała na zdezorientowaną
- Nie dziwię Ci się... sam tego nie rozumiem, ale no. Bo moja mama zaszła w ciążę jak miała jakieś siedemnaście lat, może mniej. Nie pamiętam. Nawet nie wiem, czy wiedziała kto jest moim ojcem. A i ona miała na imię Zuzana. I miała siostrę Alenę, starszą, która miała już męża i syna. Alena przyjęła moją matkę do siebie, ale skończyła tam jako tania siła robocza. Musiała zajmować się mną, chodzić do pracy i jeszcze robić wszystko, co kazała jej ciotka. Ogólnie no nie było za ciekawie... ja zostawałem całymi dniami pod opieką ciotki, która mnie nie kochała... A jej syn, mój kuzyn Petr bił mnie, kopał i wyzywał, wiesz znęcał się psychicznie i fizycznie. I tak dzień w dzień przez kilka lat. Jedynie fajnie było jak wujek przychodził. Bardzo go lubiłem, on mnie chyba też, bo zawsze się z nami bawił, zabierał na spacery, do parku, na plac zabaw, do kina. Wiesz, nie było tak źle jak on był. Szkoda tylko, że z nami nie mieszkał...
- Nie mieszkał z wami?
- Nieeeee wujek rozwiódł się z ciotką, w sumie nawet nie wiem kiedy, ale odkąd pamiętam to nigdy nie mieszkał z nami. Przychodził co drugi, czy tam trzeci dzień i zabierał mnie i Petra. Ewentualnie jak były jakieś imprezy i spotkania rodzinne to przychodził. Śmiesznie wtedy było. Ale no... potem wujek zmarł i już nie było tak fajnie. Właściwie to zginął w wypadku samochodowym, ale leżał przez tydzień w szpitalu i dopiero po tym umarł, więc no...Cóż taki urok, moja mama umarła, czy tam zginęła miesiąc po nim.
- Och... co się stało? - dziewczyna wyglądała na zmartwioną i zaciekawioną jednocześnie... dosyć średnie połączenie
- Moja mama pracowała na magazynach sklepu budowlanego. Obsunęły się płytki i przecięły jej rękę i się wykrwawiła, bo uszkodziło jej tętnicę... słabo to brzmi, nie?
- Może trochę...
- Tak mi powiedzieli - wzruszyłem ramionami - Z resztą i tak w to nie wierzę, znaczy na początku może i wierzyłem, łatwo było mi w to uwierzyć, to była druga osoba, którą straciłem w tak krótkim czasie, więc to łyknąłem, ale ciotka potem nie pozwoliła mi już w to wierzyć.
- Co? Dlaczego?
- A powiedz mi, jak miałem w to wierzyć, gdy co chwilę wypominała mi, że to przeze mnie jej siostra się zabiła, że to ja do tego doprowadziłem, że byłem tylko utrapieniem i zmarnowałem jej życie...
- Przecież to nie prawda, ty się na świat nie pchałeś - powiedziała
- Wiem... ale mimo wszystko. Przez tyle lat wierzyłem, że naprawdę to była moja wina i to ja do tego doprowadziłem, z czasem przestałem w to wierzyć, ale nadal wierzyłem, że jestem nikim i że jestem tylko utrapieniem... z resztą nadal tak jest, dlatego mieszkam sam i w akademiku.
- Nie jesteś utrapieniem Ches...
- Nigdy ze mną nie mieszkałaś i nie żyłaś, więc nie wiesz... ale no pamiętam jak raz ciotka mnie uderzyła w twarz po tym jak powiedziałem, że nie będę zmywał jej okien, bo boję się, że spadnę.... Uciekłem, wtedy z domu na jedną noc i drugiego dnia policjant przyprowadził mnie do domu. Od tamtej pory mieszkałem w internatach. W sumie to i lepiej, z dala od ciotki i Petra miałem, więcej spokoju i swobody. Nikt nie siedział mi nad głową i nie dyszał w kark, nie miałem sztywno określonego czasu, że np. do kibla mogłem chodzić tylko dwa razy dziennie, albo nie miałem wydzielanej wody do kąpania się....
- Co za kobieta....
- Nic nawet nie mów... do kuchni wstępu nie miałem wcale, zawsze jak coś się działo to była to moja wina, Petr wszystko zrzucał na mnie, więc jeszcze bardziej mi się obrywało... dlatego powiedziałem, że może lepiej by było, gdyby wtedy mój ojciec się pojawił, ale no... to tylko takie gdybanie - westchnąłem głośno i padłem na plecy zatapiając się w materacu - jednego ciotce nigdy nie wybaczę. Gdy byliśmy na pogrzebie matki, zaciągnęła mnie za rękę do jej trumny i popchnęła mocno na nią. Potem złapała za rękę matki i podciągnęła jej rękaw, to co zobaczyłem.... to było po prostu straszne, nigdy nie zapomnę widoku tej ręki... i jeszcze te słowa ,,zobacz do czego doprowadziłeś''.
- Okropna kobieta
- Taaaaa - zasłoniłem oczy przedramieniem powstrzymując z trudem łzy - ale no, to wszystko było dawno temu, dawne czasy, było minęło.
- Na pewno? - zapytała cicho
- Taaaa - mruknąłem - To było w końcu dwanaście lat temu... dawne czasy. Mam nadzieję, że w tym roku będą białe święta.
- Co?
- No białe święta, że wiesz, śnieg spadnie, będzie biało - ciągnąłem zmianę tematu, nie miałem zamiaru już wracać do poprzedniego
- Mmmmm u mnie zawsze święta są białe - zaśmiała się lekko
- No tak, w końcu Norwegia - obróciłem głowę na bok i spojrzałem na dziewczynę, siedziała tak jak wcześniej z ręką zgiętą w łokciu i opartą na kolanie - U mnie to zawsze było takie losowanie w ciemno, czy śnieg będzie, czy nie będzie. Pamiętam jak w jedne święta śnieg spadł centralnie w wigilię! To było takie cudooooowne!
- Aż tak lubisz śnieg? - uśmiechnęła się
- Bardzo! A już zwłaszcza śnieg w święta, to jest piękne połączenie, a u was ile jest śniegu?
- Och, chyba po pas
- Woooow, mogę zobaczyć?
- Mmm to musiałabym Cię zabrać do okna, chociaż i tak nie wiem, czy wiele zobaczysz, ciemno już u mnie.
- U nas też ciemno już - westchnąłem
- No nic - dziewczyna zniknęła nagle, gdzieś za krawędź ekranu - to zaraz Cię weźmiemy i zobaczymy, czy coś zobaczysz
- Mam nadzieję, że w tym całym Dumnadrochit
- Drumnadrochit - powiedziała nagle
- Co?
- Drumnadrochit, tak się nazywa ta miejscowość
- A co ja powiedziałem? - zmarszczyłem brwi
- Dumnadrochit
- Jeden czort - mruknąłem - To mam nadzieję, że będzie tam śnieg...
- To zależy - powiedziała - czytałam, że jest tam dosyć ciepło, ale w górach są bardzo mroźne zimy
- No my w sumie to jesteśmy na samej górze praktycznie...
- Na północy jak już, i właśnie nie wiem... bo to tak trochę mieszany teren, ale wszystko się okaże niebawem. Kiedy tam lecicie?
- Czas można odliczać już w godzinach....
- To jak będziesz na miejscu koniecznie musisz mi napisać jaka jest pogoda!
- Obowiązkowo szefowo - obraz nagle się zatrząsł i zobaczyłem jak Nora, gdzieś wędruje z laptopem. Podeszła powoli do okna i otworzyła je szeroko
- Mam nadzieję, że widzisz cokolwiek
- Trochę słabo, ale widzę dużo pomarańczowych świateł - zmrużyłem oczy - iiii czy to wielki bałwan?
- Taaaak, dzieciaki sąsiada co roku budują takiego wielkiego bałwana, w tym roku jest mały, w zeszłym miał prawie trzy metry!
- Wo! Gigant bałwan!
- Nooo, i w wigilię zawsze go przyozdabiają lampkami świątecznymi
- To musi zajebiscie wyglądać!
- Wiesz -  laptop cofnął się do pomieszczenia i dziewczyna zamknęła okno - Jak ładnie zrobią to jest fajnie, raz Gunther owinął go lampkami jak mumię i to było dosyć creepy...
Dziewczyna złapała laptopa tak, że teraz patrzyłem centralnie na nią. Na nią i na jej rozsunięty szlafrok. Zamrugałem kilka razy, bo aż nie mogłem w to uwierzyć. Czy ona jest w samym staniku? Nieeee, to nie możliwe, przecież by jej zimno było, chociaż mmmm. Hmmm patrzyłem jak zawartość opakowania trzęsie się z każdym krokiem. Dosłownie zastygłem i napawałem się tym widokiem.
- Ches!
- Co? - wyrwałem się nagle z letargu
- Już myślałam, że mi Cię zacięło - mruknęła - Nad czymś się tak zamyślił? - Poprawiła szlafrok siadając i wszystko się schowało....
- Ugh nic takiego - mruknąłem cicho
- Na pewno? Coś się stało? Jesteś cały czerwony
- Nieee, no coś ty - shit! Pieprzone reakcje organizmu, wszystko muszą wydać...
- Skoro tak mówisz - oparła się wygodnie o ścianę
- Napisałaś już list do Hvezdora?
- Co? Do kogo? - zapytała zaskoczona
- Nooo do Świętego Mikołaja, Santa Claus! - uśmiechnąłem się lekko i podparłem głowę o dłoń
- Jestem już za stara na takie rzeczy - zaśmiała się lekko - Z resztą u nas on nazywa się Julenissen
- Coooooo jak dziwnie
- A u was?
- Hvezdor - powiedziałem
- Też śmiesznie
- A opowiedz mi o waszych świętach! - wyszczerzyłem się szeroko - Chętnie posłucham
- Co tu dużo mówić, święta jak święta...
- Ale na pewno są inne niż u mnie, więc opowiadaj
- Ech... - westchnęła - A co chciałbyś wiedzieć?
- Wszystko! Może nie wiem - zamyśliłem się - zacznij od tego, kiedy u was zaczyna się wchodzić w klimat świąt
- Mmmm tak jakoś już w listopadzie - podrapała się po brodzie - zaczynają się reklamy, pojawiają ozdoby w sklepach, piosenki w radiach tak jakoś w grudniu. O! Pamiętam, że jak chodziłam do szkoły to z dniem pierwszego grudnia, wszyscy pojawiali się w czerwonych czapkach z pomponem i chodzili tak przez cały miesiąc. Codziennie w szkole dostawaliśmy cukierka, gdy mieliśmy je na sobie. My nie chodziliśmy do kościoła, ale wiem, że tam było coś takiego jak adwent, że co niedzielę zapalało się jedną świecę. One były chyba cztery, ale nie chcę skłamać. Na pewno co niedzielę robiliśmy coś innego, albo piekliśmy pierniczki, albo robiliśmy domek z piernika, chodziliśmy na jarmarki, ozdabialiśmy dom i choinkę. I zawsze co tydzień tata kupował mi julebrus, to jest taka świąteczna oranżada. Znaczy ona jest sprzedawana tylko na święta, dlatego tak się nazywa, bo święta po norwesku to Jul, więc wszystko co świąteczne ma przedrostek jule. Pamiętam też, że zawsze mama i tata wieczorami pili Gløgg to jest takie grzane wino.
- Brzmi fajnie - mruknąłem
- Nie polecam, takie trochę mdłe w smaku - zacmokała - albo mamy też pepperkaker, to są takie pierniczki bez lukru, które można powiesić na choince. Apropos choinki, wiesz, że ta wielka choinka, co stoi na United Station w Washingtonie jest z Norwegii? Specjalnie, co roku ścinają jedno gigant drzewo i przewożą do Ameryki.
- Wow, ciekawe jak to robią... będę musiał później sprawdzić
- Pewnie statkiem, ale nie mam pewności - wzruszyła ramionami - My choinkę mamy malutką, taka mojego wzrostu. Zawsze ma tyle bombek i łańcuchów, że ledwo ją widać - uśmiechnęła się lekko - a pod nią stoi domek z piernika i jest miejsce na prezenty. Wiesz w ogóle, że nasz Julenissen bardziej przypomina krasnala niż mikołaja z coca coli?
- I co, prezenty przynosi wam mały gnomik? - zaśmiałem się
- No coś w ten deseń to taki długobrody, bardzo pomocny skrzat, mieszkający gdzieś w domowym obejściu. Wykonuje on różne prace, ale oczywiście nikt nigdy go w domu nie widział. Ludzie stawiają go dosłownie wszędzie. Możesz go zobaczyć w oknie, na kuchennej szafce i przed wejściem do domu. A i najważniejsze w wigilię koniecznie trzeba poczęstować go miseczką puddingu ryżowego. Bo jak skrzat będzie najedzony, będzie miał dobry humor i przyniesie prezenty. Głodny będzie natomiast psocił, a o prezentach nie będzie mowy. Wiesz skrzatom i trollom lepiej nie podpadać - uśmiechnęła się szeroko
- A co jecie w wigilię? - przechyliłem się na bok i padłem głową na poduszkę
- To za chwilę - mruknęła - daj mi jeszcze dokończyć! Oprócz Julenissena jeszcze wszędzie są świeczki, wiesz, żeby było przytulnie. Tutaj bardzo szybko robi się ciemno, a takie świeczki jednak wprowadzają fajny nastrój, nawet mamy na to określenie. W sensie jak jest dużo ciepła i dużo światła to jest koselig, taka atmosfera...
- No rozumiem, rozumiem
- Od razu się poprawia humor - uśmiechnęła się - lubię świeczki mieć pozapalane. Ale wracając, słyszałeś o czymś takim jak mała wigilia?
- Nieeee, co to jest?
- W sumie też nigdzie indziej się z tym nie spotkałam, lille juleaften to taka mała wigilia. Robi się ją 23 grudnia, je świąteczny obiad, potem idzie na ostatnie świąteczne zakupy, ubiera choinkę i przygotowuje stół do prawdziwej wigilii, aaaaa i ojciec zawsze oglądał tego dnia co roku jakiś tam kabaret, ale nie powiem Ci jaki. Nooo potem już jest wigilia i ona się zaczyna 24 grudnia o siedemnastej. I teraz Ci odpowiem na tamto pytanie. Je się głównie mięso i ryby. Na stole pojawia się siedem rodzajów świątecznych ciast, są to po prostu serniki z różnymi dodatkami typu migdały, mandarynki. Są jeszcze ribbe i pinnekjøtt. Pinnekjøtt to suszone żeberka jagnięce, które podaje się z puree z ziemniaków i brukwi, a ribbe to pieczony boczek wieprzowy z żeberkami, który podaje się z kapustą kiszoną.
- Mmmmm brzmi baaaaaaardzo dobrze - zmrużyłem oczy zadowolony
- Tobie by pewnie przypadły do gustu, ja ich nie lubię... to są bardzo męskie smaki
- Po prostu ich nie doceniasz - przewróciłem oczami
- Ja zdecydowani wolę julegrøt - powiedziała - To taki śmieszny pudding z migdałem w środku i ten kto go znajdzie ma szczęście w następnym roku.
- Ooooo to u mnie jest coś podobnego tylko z monetą... kiedyś złamałem sobie na takiej monecie zęba
- Ałć...
- Spokojnie to był mleczak - zaśmiałem się - Także z tym szczęściem to ostrożnie
- Nooo ja jeszcze nigdy nie znalazłam, więc Ci nie powiem
- A kiedy dostajecie prezenty?
- Następnego dnia rano - powiedziała - Na kominku wiszą skarpety i w nich jest pełno słodyczy, a pod choinką są większe prezenty.
- Fajnieeeee tak szybko dostajecie prezenty
- Szybko? Większość chyba tego samego dnia co jest wigilia odbiera.
- No u mnie to dopiero 26 grudnia heh
- O jejku to późno
- Nooo, a piłaś Akevitt? - zapytałem
- Raz spróbowałam i jest ooookropny, nie lubię ziołowej wódki
- Kiedyś jak byliśmy w Tromsø na święta to tata kupił flaszkę Akevittu i mu trochę podkradłam, fuj
- A co to za Tromso?
- To taka miejscowość za kołem podbiegunowym. Wiesz mała Norka chciała koniecznie zobaczyć zorzę w święta, więc wszyscy pojechaliśmy. Fajnie było, najpierw przejechaliśmy się psim zaprzęgiem, a potem wjechaliśmy kolejką na szczyt góry i oglądaliśmy zorzę. To było miłe...
- Zawsze chciałem zobaczyć zorzę na żywo - mruknąłem - Znaczy widziałem już zorzę, ale była bardzo słaba, z resztą to było daleko od koło podbiegunowego, więc nie ma o czym mówić, słabiutki efekt. Chciałbym zobaczyć taką wieeeelką prawdziwą zorzę, że będę miał ją nad głową.
- Wiesz w święta to słabo z zorzą, ona się częściej pojawia w romjulen, bo nie wiem, czy wiesz, ale zorza nie pojawia się codziennie
- Wiem, wiem, a co to jest ten romjulen? - zmarszczyłem brwi
- Romjulen to masz czas między świętami, a sylwestrem... wiesz czas w którym leży się do góry brzuchem i hoduje sadełko, a przede wszystkim pije alko. Tutaj nie ma świąt bez alkoholu.
- Ooo to bardzo bym polubił romjulen, tak sobie poleżeć kilka dni - uśmiechnąłem się smutno - Ciekawe ile osób będzie na tej świątecznej kolacji...
- Pewnie z kilka osób się zjawi - mruknęła - większość chyba jednak wyjechała do rodziny, chociaż mogę się mylić... A ty Ches, nie jechałeś, bo nie chcesz, czy Ciebie tam nie chcą?
- To i to. Chociaż nawet jakby mnie chcieli tam to i tak bym nie pojechał, ja już po prostu nie mam rodziny - spuściłem wzrok - Egal, es wird gut, sowieso.
- Co? - Nora zamrugała kilka razy
- Egal, es wird gut, sowieso - uśmiechnąłem się lekko - W każdym razie i tak będzie dobrze. To po niemiecku. Misiek swego czasu, co chwilę mi to powtarzał. Pamiętasz jak, żeśmy się trochę mmmm poprztykali? Wtedy, co chwilę mi to gadał. I tak jakoś mi się przyjęło.
- Rozumiem - pokiwała głową - A jakie są święta w Czechach?
- Zdecydowanie inne - mruknąłem - Znaczy... bo hmmmm jakby to powiedzieć...
- Jak najprościej - odrzekła
- Ogólnie to mówi się święta Bożego Narodzenia i one bardzo mocno kojarzą się z kościołem i chrześcijaństwem, wiesz o co mi chodzi?
- Uhum
- Więc, w Czechach nie ma czegoś takiego jak święto Bożego Narodzenia, nie świętuje się tego, że urodził się tam jakiś gościu, który potem zawisł na krzyżu. U nas święta to Vanoce, czyli Wielka Noc i też nie myl tego z chrześcijańską Wielkanocą, bo tu chodzi o coś innego. Chociaż może lepiej brzmiałoby określenie Święta Noc. Zdecydowanie lepiej. Wiesz my jesteśmy bezwyznaniowi, to znaczy, że nie należymy do żadnych zgrupowań, czy kościołów. Nie ma czegoś takiego, że państwowe święto kościelne, bo my nie mamy głównej religii. Więc są święta państwowe i tradycyjne. I Vanoce to właśnie takie święto tradycyjne, Ci co wierzą w Boga, to obchodzą je w kościele, czy jak to tam, a reszta na swój sposób. Ale ten... wiesz co to jest święto tradycyjne?
- Mmmm niezbyt - dziewczyna wyglądała na zagubioną
- Święto tradycyjne to jest święto podczas, którego obowiązują jakieś tradycje, taaaaa wiem jak to brzmi, ale tu chodzi o to, że w Vanoce, masz pierniki, choinki i te sprawy, i to jest czas, gdy one są. Rozumiesz?
- Powiedzmy
- No dobra, to ten... U nas to jest czas, który się spędza z rodziną, ale to tak dosłownie - podrapałem się po głowie - zjeżdża się nieraz trzydzieści osób, wiesz niczym małe wesele. I taką gromadką obchodzimy tradycje, bo tak naprawdę właściwie o to w tym chodzi, żeby dopełnić tradycji. Mmmm - przygryzłem wargę - ciężko mi to wszystko wytłumaczyć....
- Jak na razie rozumiem - powiedziała
- To ten u nas przygotowania zaczyna się 4 grudnia. Mamy wtedy święto Barbory i wszyscy mężczyźni w domu idą do sadu i zrywają gałązkę czereśni. Trzeba ją tylko odciąć pod skosem, to jest bardzo ważne! A i trzeba ją czymś zabezpieczyć, żeby nie zmarzła i się nie uszkodziła. Zawsze braliśmy lateksową rękawiczkę, ale raz zapomnieliśmy zabrać i była taka rozkmina, bo nasz sąd świętej Barbory, był pięćdziesiąt kilometrów od nas, więc nie było szans by gałązka przeżyła... To wujek wtedy wyciągnął portfel, wziął z niego kondoma i założył na gałązkę - parsknalem śmiechem - Miny ludzi, gdy go zakładał były piękne. Ale bezpiecznie gałązka dotarła do domu, więc misja zakończyła się sukcesem. A bo ten, tę gałązkę w ogóle ścina się po to, żeby ją wsadzić do naczynia z wodą. Potem co sześć dni wymienia się wodę i zrasza ją. I może to zrobić tylko kobieta, panowie nawet nie mają wstępu do pomieszczenia z gałązką. Kiedyś chciałem podpatrzeć, co tam się dzieje za drzwiami... Ciotka Alena tak mnie zlała, że przez tydzień nie mogłem siedzieć, ale no... Jak już się przyniesie te gałąź i zabezpieczy w wodzie, to wieczorem w nagrodę dostawaliśmy pieczone jabłko w karmelu, które robiła ciocia jak nas nie było. Potem szliśmy spać, a następnego dnia było święto świętego Mikołaja. Wiem, że w większości krajów obchodzi się go szóstego grudnia, ale u nas robi się to piątego, bo to piątego Mikołaj chodził po domach. I u nas nie ma tak, że się budzimy rano i mamy prezenty, tylko czekamy, aż przyjdzie do nas osobiście. Ja nigdy go nie lubiłem... Wyglądał bardziej jak menel z białą brodą i kompletnie nie przypominał tego Mikołaja z coca coli. Chociaż on i tak nie był najgorszy, bo zawsze towarzyszyli mu Diabeł i Anioł. O ile Anioł był jeszcze spoko, o tyle Diabeł był straszny - teatralnie zasłoniłem oczy - był przerażający. Miał na imię Nikolas i zawsze straszył każdego. Jak miałem z cztery lata, gdy przyszli do nas to się schowałem za ścianą i patrzyłem na tego diabła, a on nagle ryknął i mnie wystraszył - pokręciłem szybko głową - to było okropne. Aaa bo ten, u nas było tak, że Mikołaj zawsze przychodził do każdego domu, który zgłosił się do urzędu i byli to ludzie zatrudniani przez miasto. Obowiązkowo musieli zawsze zaśpiewać taką głupią piosenkę i zmuszali nas żebyśmy śpiewali z nimi. A potem opowiadali historię i dwóch chłopcach, że wiesz jeden był bardzo grzeczny, a drugi wręcz przeciwnie i straszyli nas, że jak nie będziemy grzeczni to pójdziemy do piekła. W sumie to tylko Diabeł o tym mówił, a Anioł tylko go upominał, gdy za bardzo nas straszył, a i przede wszystkim Aniołek zawsze bił diabła laska po głowie i mówił, że jeśli będziemy grzeczni to nigdy nie trafimy do piekła. Potem odzywał się Mikołaj, że wiemy już co wiąże się z byciem niegrzecznym i że on ma telewizorek na którym widzi każdego, więc wie, czy ktoś był grzeczny, czy niegrzeczny. Oczywiście dostawaliśmy od niego też prezenty, tylko zawsze trzeba było coś zrobić. Nie wiem jakiś wierszyk, piosenka... Mi raz kazano zatańczyć jak aniołek... Rozumiesz to? To było okropne pfff. Ale prezenty w sumie były fajne, jakaś mała zabawka, coś słodkiego, mandarynki, pomarańcze, orzechy i kawałek węgla.
- co? Dlaczego kawałek węgla? - zapytała
- Heh no wiesz, węgiel jest taki, że jak się go złapie to masz potem czarną i brudną rękę i to miało przypominać, że Mikołaj wie, że byliśmy niegrzeczni, ale możemy się jeszcze poprawić, bo przecież węgiel można zmyć, więc nasze złe uczynki też mogą zostać wymazane jeśli będziemy grzeczni. I to jest piątego grudnia, a szóstego grudnia rano dostajemy prezenty. Znaczy wieczorem przed pójściem spać za okno wywieszało się skarpetę taką dużą, a rano jak wstawałem to była już na parapecie w środku wypełniona słodyczami, owocami i jakimiś tam małymi zabawkami. Pamiętam, że kiedyś chciałem przyłapać Mikołaja jak podrzuca prezenty do domu, ale co roku mi się to nie udawało, bo zasypiałem, więc raz zrobiłem tak, że przymocowałem do skarpety dodatkowy sznurek. Bo my te skarpety mocowaliśmy przy pomocy sznurka owiniętego wokół orzecha i dopietego do skarpety. To się ustawiało tak, że okno przytrzaskiwało sznurek i tyle. Więc ja tak raz zrobiłem drugi sznurek z drugiej strony skarpety i tam wisiał dzwoneczek. I wiesz całą noc nie spałem, jedynie trochę czuwałem z zamkniętymi oczami i tak w sumie przysypiałem już, gdy usłyszałem ten dzwonek i się zerwałem. Zobaczyłem wtedy mamę z moją skarpetą w dłoni i było mi przykro, że Mikołaj nie istnieje... Znaczy wtedy powiedziała mi, że przed chwilą był Mikołaj, wypełnił skarpetę i zapukał w okno, żeby ją wciągnęła do środka, ale ciężko było mi w to uwierzyć... W sumie żałuję, że to zrobiłem. Niby wiedziałem, że Mikołaj nie istnieje, ale jakoś ciężko było mi później z tym, że faktycznie to było kłamstwo. Serduszko zabolało - uśmiechałem się smutno - Aaa i jeszcze dla Mikołaja wieczorem szykuje się talerz z ciasteczkami, szklankę soku z brzozy i kartkę z życzeniami świątecznymi. Ale ten, te ciasteczka co się daje Mikołajowi to od nich zależy, czy Hvezdor będzie bogaty. Znaczy mmm to muszę Ci wyjaśnić. U nas zawsze życzy się bogatego Hvezdora, a Hvezdor to jest ten Santa Claus, który przychodzi podczas świąt. To wracając Mikołaj dostaje zázvorky, to są takie kruche ciasteczka z imbirem i je trzeba robić już w listopadzie, żeby na Mikołaja były gotowe. Tylko właśnie jest ten problem, że jak zrobi się je za szybko, to będą się kruszyć, jak za późno to będą twarde, a one mają być takie, że spód ma być twardy, a wierzch kruchy. Najgorzej jest to, że nie ma jakiegoś określonego terminu, że nie wiem, po dziesięciu dniach są idealne, a po trzydziestu już nie dobre. Za każdym razem to inaczej wychodzi i od tych ciasteczek zależy, czy Hvezdor będzie bogaty. Ciocia zawsze te ciasteczka chowała w takim wielkim ceramicznym dzbanku i raz z Petrem poszliśmy sprawdzić jakie są ciasteczka i były strasznie twarde. Więc szybko poszliśmy do sklepu i kupiliśmy trochę ciastek, a potem wieczorem je zamieniliśmy. Myśleliśmy, że oszukamy system, ale rano na stole czekała na nas karteczka... Mikołaj widział jak je zamieniliśmy i był bardzo zły, bo nie lubi oszustów i napisał, że jeśli chcemy dostać jakiekolwiek prezent od jego brata Hvezdora, to musimy codziennie po sobie sprzątać, zmywać naczynia, myć zęby i pomagać w domu.
- to nieźle was wykorzystali - powiedziała
- Taaa, ale wtedy byliśmy tym tak przejęci, że biliśmy się o zadania do zrobienia w domu, żeby były prezenty - uśmiechnąłem się - Najwięcej roboty to było przy sprzątaniu po robieniu ciastek. Bo wiesz, wszędzie mąka, wszystkie przybory trzeba umyć, każdą miskę... To była katorga, tym bardziej, że od dwunastego grudnia przez dziesięć dni ciocia codziennie piekła ciastka.
- Wow, czemu tak? Aż tyle ich robiła, czy co?
- wiesz tych ciastek i tak robiła dużo, ale w Czechach jest właśnie taka tradycja, że przez dziesięć dni codziennie trzeba upiec inny rodzaj ciastek. Bo u nas ciasteczka nie tylko się je, ale daje też w prezencie, na przykład takie klavesničky. Uwielbiam te ciastka! Masz na wierzchu takie małe pokruszone orzechy, potem krem waniliowy, karmel i twardy kawałek czekolady. Ciocia zawsze robiła je większe, takie w formacie A5 i kształcie choinki, a potem my je ładnie ozdabialiśmy i były dawane jako prezent. Albo robiliśmy też vizovické pečivko, to są takie ciastka z mąki i wody. Je się robi w takich specjalnych formach, że wyglądają potem jak kartka papieru z jakimiś obrazkami, lub robi się z nich figurki do szopki.
- Taki opłatek? - zapytała
- Noooo trochę tak, znaczy tylko wygląda jak opłatek, ale one są twarde i nie są przezroczyste i są żółte i po nich się maluje farbkami, bo one nie są do jedzenia tylko ozdoby. Tak samo pierniki. U nas się ich nie je, robi się je twarde jak skała i maluje, a potem zawiesza na choince. Mamy inne ciasteczka korzenne, ale one nie smakują jak te pierniki co jadłem tutaj tylko bardziej jak taka miękka babka o smaku piernika. A i mamy jeszcze vanočke, to taka świąteczna chałka z orzechami i miodem. Pyyyychota! Wiesz, żeby nie było, że my mamy tylko słodkie w święta, chociaż jego jest najwięcej, ale nie tylko ono! Co prawda przygotowanie tych wszystkich ciastek zajmuje najwięcej czasu, ale oprócz nich jednocześnie przygotowuje się też inne dania typu pierogi z kapustą i z grzybami - uśmiechnąłem się na samą myśl - To jest cud nad cudy.
- Że pierogi?
- dokładnie, ale nawet nie, że pierogi, a że pierogi z kapustą i z grzybami. Chociaż i tak najwięcej wszystkiego gotuje się w Štědrý den, to jest ta... Wigilia! Kiedyś w Czechach kalendarzowy dzień liczono od zachodu słońca dnia poprzedniego. Czyli na przykład 25.12 zaczynał się po zachodzie słońca 24.12. U nas właśnie ten 24 jest dniem na przygotowanie ostatnich potraw, które je się po zmroku, czyli dawnym 25, czyli w dniu świątecznym. Mam nadzieję, że to rozumiesz... W ogóle wujek nam opowiadał, że kiedyś 24 grudnia był dniem pracy, ale w okresie komunizmu zwykle pracowało się wtedy krócej, kobiety mogły wyjść już o 12 w południe. W niektórych zakładach pracy tego dnia organizowano konkursy na najlepszą sałatkę ziemniaczaną, która jest jedną z tradycyjnych potraw na naszym wigilijnym stole. Po 89 roku postanowiono, że jednak będzie to dzień wolny, żeby każdy miał więcej czasu na przygotowania. A wiesz, że kiedyś wygrał ten konkurs na sałatkę ziemniaczaną? Pracował w tym samym zakładzie co jego mama i kiedyś pokłócili się o to, co się daje do sałatki ziemniaczanej i jak ją robić, żeby była smaczniejsza. To matka go zwyzywała i kazała mu zrobić sałatkę na konkurs, że wiesz ,, niech wygra lepszy". I wujek zły zrobił tę sałatkę i wygrał. Matka się nie odzywała do niego przez całe święta, a tata jego rozpłakał się na koniec, że od lat nie przeżył takich cudownych świąt w ciszy i miłej atmosferze...
- To pewnie nieźle im się oberwało...
- Żebyś wiedziała - zaśmiałem się - Teraz już nie ma tych konkursów, bo jednak dzień wolny, ale jedno pozostało, kłótnie o sałatkę. Dlatego wujek zawsze jak przychodził to nas zabierał na spacer, a ciocie z mamą zostawiał w domu, żeby gotowały. My szliśmy na lodowisko, czy zobaczyć szopkę z żywymi zwierzętami. Kiedyś w takiej szopce Petr wsadził osiołkowi do pyska rękę i ten mu ściągnął rękawiczkę. Ja się zacząłem śmiać, gdy ją zjadł i wtedy Petr uderzył mnie tak mocno, że leciała mi krew z nosa i pamiętam jak stanął za nim Diabeł i złapał go za ramię, a za mną stanął Aniołek. I ten Diabeł gdzieś zabrał Petra, a ja poszedłem z Aniołem. To była taka miła Pani, wytarła mi twarz i dała czekoladowego lizaka. Nawet nie wiesz co to było jak wujek wrócił z trzema pieczonymi jabłkami, a zaraz do niego przyszedł Diabeł z Aniołem i o wszystkim powiedzieli. W ogóle Petr był wtedy tak blady i nie chciał o niczym mówić, że uwierzyłem, że Diabeł zabrał go do piekła i sam się zacząłem bać. Ale no potem zawsze wracaliśmy do domu, ja z Petrem odkurzaliśmy, a wujek szedł na targ po choinkę. Jak już wrócił to przez kilka godzin ją ubieraliśmy, a w tle w telewizji leciały różne świąteczne bajki, takie jak księżniczka z młyna, księżniczka ze złotą gwiazda, trzy orzeszki dla kopciuszka, zlotowlaska, pyszna księżniczka. Fajne bajki, jeszcze w takim starym stylu, znaczy, one nie były rysowane, czy animowane. Tam grali normalni ludzie, tylko, chodzi o to, że to były stare bajki, w takich starym klimacie. Ja lubiłem oglądać bajkę o dziadku do orzechów i świąteczne psiaki - uśmiechnąłem się - Ale i tak moim ulubionym filmem ala bajką, było ,,Trzy orzeszki dla Kopciuszka''
- To bajka o Kopciuszku? - zapytała
- Trochę tak i trochę nie - powiedziałem - Bo różni się zdecydowanie od tej bajki disneyowskiej, czy braci grimm. Jest typowo czeska, hmmm w sumie mogę Ci opowiedzieć, jeśli chcesz - dziewczyna skinęła głową, co uznałem za zgodę - Więc w Czechach koło Żlina jest taki wielki stary dwór, teraz są tam tylko jego ruiny, ale kiedyś mieszkała tam podobno księżna wraz z córką Dorą i pasierbicą Kopciuszkiem i akcja dzieje się, gdy na dworze czekają na przybycie króla i księcia, bo ma się odbyć coroczny bal i polowanie. Kopciuszek też chciała iść, ale jej nie pozwolono. Ciotka wrzuciła groch do popielnicy i kazała porozdzielać i umyć ten groch. Wiesz, dużo roboty i takiej właściwie bezcelowej, ale nagle pojawiły się gołębie, które wybrały groch i wrzuciły do osobnej miski, więc Kopciuszek musiał już tylko go umyć i mogła iść, co też zrobiła. W stajni miała takiego konia Juraska, którym tylko ona się opiekowała, bo był ślepy i tylko ona na nim jeździła. Więc, go dosiadła i pojechała do lasu, a tam wpadła przypadkiem na księcia, który polował razem z kolegami na jelenie. Książę jak ją zobaczył to się zachwycił, jak ona ujeżdża tego konia, jaka jest zręczna itp. Wiesz ja tam myślę, że on patrzył już pod kierunkiem tego, co ta dziewczyna może wydziwiać w łóżku, ale to tylko moje luźne przypuszczenia... Wracając,  w międzyczasie macocha Kopciuszka i Dora szykowały się w królewskim zamku na bal, na którym książę miał wybrać sobie przyszłą żonę. Okazało się, że zapomniały strojów z dworu, więc wysłały czeladnika Vinicka po nie. I po drodze Vincek spotkał księcia, który go zagadał. Vincek powiedział mu, że ma przestać się wygłupiać i wracać na zamek, bo ojciec będzie zły. Wtedy książę strzelił z łuku w gniazdo, które spadło centralnie na kapelusz Vinicka. Potem jak Vinicek już wracał z sukniami, przed zamkiem spotkał Kopciuszka i ją okrzyczał, że macocha będzie zła i że ma wracać szybko do domu zanim ktokolwiek zauważy. Wtedy Kopciuszek zauważyła te gniazdo i ściągnęła je Vinickowi i znalazła w środku trzy orzechy, które schowała do kieszeni. Postanowiła jeszcze się ukrywać w okolicy i oglądać konkurs łowiecki. Zgłodniała więc otworzyła pierwszy orzech, a tam w środku znalazła kostium łowiecki, taki wiesz, pierwsza klasa, prima sort! To laska dłużej nie czekała tylko się przebrała, tak, że nikt jej nie rozpoznał, wzięła udział w łowach i zdobyła pierścień dla najlepszego strzelca, po czym zniknęła, żeby przypadkiem ktoś jej nie zatrzymał i nie rozpoznał. Znowu schowała się w lesie i otworzyła drugi orzeszek, tam była piękna suknia, taka wielka, że ledwo mogła w niej chodzić, ale podobno ładna... ciotka z matką, zawsze się zachwycały, że taka piękna. Mi szczerze bardziej przypominała papier toaletowy, ale no... Kopciuszek czekała, aż macocha i Dora opuszczą zamek i wtedy ruszyła za nimi na bal. Na tym balu tańczyła z księciem, który się w niej zabujał i chciał zdecydowanie, więcej niż tylko taniec, ale ona nie była taka puszczalska i kazała mu rozwiązać zagadką, a gdy książę myślał, że to żart i chciał ją pocałować, to ona spierdzieliła i zgubiła po drodze but, czy tam pantofelek, ciul wie. To książę postanowił znaleźć Kopciuszka i chodził od domu do domu i zakładał go każdej z kobiet, ale nikomu nie pasował. Najgorsze było to, że macocha rozpoznała Kopciuszka i gdy wróciła do domu, to zamknęła ją w piwnicy. Ale udało jej się uciec, wsiadła na Juraska i popędziła do zamku. Tam otworzyła trzeci orzech, z którego wyciągnęła suknię ślubną, którą włożyła i tak poszła do księcia. Chwilę pogadali, ale on nie wierzył, że to ona, tym bardziej, że przyjechała macocha i powiedziała, że to jej służąca, ale wtedy Kopciuszek podała księciu rozwiązanie zagadki, no i wtedy się hajtnęli... takie no typowe. Czeskie filmy słyną z tego, że są lasy, polowania, bale, imprezy i romanse. Dlatego w telewizji lecą też komedie romantyczne, chociażby ,, śnięty Mikołaj", to było śmieszne dopiero jak byłem starzy, ale no. Potem o szesnastej szliśmy na rynek, gdzie ludzie się zbierali i śpiewali kolędy i różne piosenki. Można było dostać mały prezent, jak się wyszło na scenę i zaśpiewało. Wracaliśmy zawsze koło osiemnastej jak już było bardzo ciemno, więc można było śmiało zaczynać kolację. Przepraszam, dostałbym zaraz w głowę od ciotki za takie określenie, można było zaczynać wigilijną wieczerzę. Ale nie było tak pięknie heh... Jak wracaliśmy to wtedy ciotka nas wyganiała, że mamy iść się przebrać, a same stawiały potrawy na stół. Wtedy nie lubiłem się ubierać w koszulkę i garniaka, a teraz mógłbym chodzić w nich bez przerwy!
- Więc dlaczego nie chodzisz? - zapytała - zazwyczaj nosisz, albo dres i t-shirt, albo krótkie spodenki i bluzę.
- Wiesz, lubię chodzić w koszulkach i garniaku, ale prowadzę taki styl życia, że szybko by się zniszczyły. Jestem bardziej sportowcem niż gentlemanem, więc i strój mam bardziej sportowy, ale jak jest tylko okazja, to od razu ubieram koszulę i garniak - wyszczerzyłem się - ale jako dzieciak szczerze nienawidziłem tego stroju. Był okropny, niewygodny, krępował ruchy i gniótł w nieodpowiednich miejscach. Jakby Ci to... materiał garniturowy jest okropnie swędzący. Tym bardziej jak masz spodnie szyte w kancik i ze szwem na środku krocza. Uwierz po prostu można wykitować. I ten, teraz to mi tam nie przeszkadza, bo noszę bokserki z zakładką, ale jak byłem dzieciakiem i latałem w zwykłych slipkach to błagam Cię... okropieństwo! Wszystko swędziało, a ciotka od razu po łapach biła jak tylko, któryś z nas zaczynał się drapać. Wtedy wujek sprzedał nam najcenniejszą lekcję w życiu ,,pamiętaj dzieciaku, zawsze duże kieszenie w garniaku''.
- Co? - dziewczyna parsknęła śmiechem
- Tak! Im większe kieszenie tym dalej możesz sięgnąć - uśmiechnąłem się - I w ten sposób bezkarnie możesz się drapać, gdy jest potrzeba lub odkleić to co trzeba, a wszyscy i tak myślą, że po prostu trzymasz dłonie w kieszeniach, czyli mission complete. A jedynym kto zna prawdę jest wujek i jedynie on czasem do nas gadał, że mamy wyciągnąć ręce z kieszeni. Ale tak to zawsze incognito! Ale ten, jak już się wszyscy ubraliśmy i jedzenie było na stole, to ciotka schodziła do piwnicy i przynosiła Barboke, czyli te gałązkę, którą 4 grudnia wsadzało się do wody. A bo chyba Ci nie mówiłem wcześniej. Jechaliśmy specjalnie tak daleko, bo Barborka musi być zerwana z drzewa, które ma minimum dziesięć lat, najlepiej jak ma ponad dwadzieścia, ale o to ciężko, dlatego my jeździliśmy do sadu z najstarszymi drzewami w Czechach - wyszczerzyłem się - I w Wigilię ciocia przynosiła Barborkę, żebyśmy wszyscy mogli ją zobaczyć. I teraz tak, jeśli gałązka zakwitła, to oznaczało, że będzie szczęście w przyszłym roku. Jeśli nie zakwitła, to będzie pechowy. Jeśli pojawiły się kwiatki, to znaczyło, że ktoś się hajtnie, ale pod warunkiem, że kwiatki pojawiły się idealnie w Wigilię. Noooo, potem to się wyciągało tę gałązkę i kładło na parapecie, a w międzyczasie na stój wjeżdżał karp na černo. Wiesz co to jest karp, prawda?
- Taka ryba?
- Dokładnie, taka ryba śmieszna. Zawsze się go robi w kilku odmianach, bo karp jest nieodłączną częścią tradycji. Znaczy, tradycją jak tradycją, bo karp jest z czasów komunizmu. Nie wiem, czy wy w Norwegii mieliście komunizm, ale u nas to był taki czas, gdzie nie było niczego w sklepach, były godziny policyjne, cenzura, itp. z resztą mieliśmy o tym na historii. I właśnie karp pojawił się dopiero w tych czasach komunizmu, bo był rybą, którą łatwo się hodowała i nie potrzebowała jakiś specjalnych warunków. Wujek Eda, kiedyś opowiadał, że jak pracował jeszcze na kolei to przed świętami przywozili nieraz 150 ton karpi, po które ludzie stali kilkanaście godzin w kolejce. Rozumiesz to? Tyle stać za jakąś rybą... Ja tam jej nie lubię, jest ohydna, tłusta i wielokrotnie śmierdzi i smakuje mułem. Fuj! Podobno przed wojną w Wigilię jadano sandacza, pstrąga, albo szczupaka. Kiedyś zapytałem ciocię, dlaczego robi karpia, to powiedziała mi ,,bo taka jest tradycja'', i wtedy pokłóciła się ostro z wujkiem, który mówił, że to wcale nie jest tradycja, tylko wymysł czasów komunizmu i biednego kraju. A prawdziwą tradycją są właśnie te wspaniałe ryby, bogate w smaku i przepyszne, ale nie ciotka wolała robić rybę, która jako jedyna była dostępna w tych okropnych czasach - westchnąłem - Dlatego ja nigdy nie będę robił karpia na święta. Bo po co mam wspominać te okropne czasy, a nie powrócić do pierwotnych tradycji. W sumie nawet w szkole zawsze jak rozmawialiśmy o świętach, to każdy mówił o karpiu, a przecież w tradycji jest zapisane, że to ma być po prostu ryba przyrządzona na minimum dwa różne sposoby, ale no... Zawsze był karp smażony w panierce, podawany z sałatką ziemniaczaną, przygotowywaną z gotowanych ziemniaków, groszku, gotowanej marchewki, pietruszki, selera, jajek gotowanych, ogórków kiszonych lub konserwowych oraz majonezu lub śmietany homogenizowanej. Musisz kiedyś spróbować tej sałatki! Jest przepyszna, chociaż zdecydowanie nie próbuj jej z karpiem. Ja z dwojga złego wolałem zawsze karpia na černo. On był robiony w takim sosie słodko-kwaśnym z piernikiem, suszonymi śliwkami, migdałami i rodzynkami. Wiesz, że jak się rodzynki zacznie gotować z migdałami, to one puchną i przypominają normalne winogrona? Pamiętam, że kiedyś nie wiedziałem, że rodzynki są robione z winogron, znaczy, że rodzynki to winogrona... Myślałem, że po prostu są rodzynki, i je sobie jakoś robią. Nigdy nie połączyłem faktu, że rodzynki były kiedyś winogronami, ale to tam. I tak ich nie lubię, nawet tych gotowanych, fuj! Aaaa i jeszcze z takich obowiązkowych dań to zupa rybna, którą robi się z odciętych głów karpi, czy innych ryb i ich wnętrzności, też nie polecam, ble! Kiedyś jak byłem u wujka przed świętami, on mieszkał w bloku i wszyscy ludzie z bloku przychodzili do niego z karpiami, żeby im je zabił, a w zamian wujek zabierał te głowy i wnętrzności i gotował potem. Fuj! Ja ogólnie nie lubię ryb, więc wiesz. Jedyną jaką zjem jest łosoś. Łososia lubimy, reszta jest okropna!
- Hmmm ja w sumie nigdy jeszcze nie jadłam łososia - mruknęła
- Serio?
- Serio
- Ale poważnie? Nigdy nie jadłaś łososia?
- Naprawdę Ches, nigdy nie jadłam łososia - przygryzła lekko wargę
- W takim razie - wyszczerzyłem się - Mam bojowe zadanie, aby zabrać Cię na łososia. Wolisz ryby wędzone, smażone, czy pieczone?
- A czym to się różni? - zapytała
- Wiesz, ryby wędzone, to są bardziej takie surowe, tylko zakonserwowane przez dym, ja tam uwielbiam - mruknąłem zadowolony - a smażone, pieczone to chyba wiesz.
- Tak, mmmm to takiej wędzonej ryby bym nie zjadła, ale pieczoną chętnie.
- To kiedyś Cię zabiorę na pieczonego łososia, albo sam Ci zrobię! I obowiązkowo zjesz go z kubą.
- Z jakim Kubą? - zdziwiła się
- Nie z jakim - zaśmiałem się - Kuba to też tradycyjne danie świąteczne. To jest pęczak wymieszany z grzybami, majerankiem i czosnkiem, który potem zapieka się w piekarniku i podaje z sosem grzybowym. Pychota! Zawsze pierwsze co, to rzucałem się na kubę, bo wiesz, u nas w Wigilię, cały dzień się pości, nie wolno niczego zjeść, ewentualnie można się napić wody, ale to i tak delikatnie. Zawsze nam mówiono, że jak będziemy pościć to wieczorem na spacerze jak będziemy wracać z kolęd zobaczymy złote prosiątko.
- Złote prosiątko? - zdziwiła się
- Taaaa, tak nam mówiono, ale nie wiem dlaczego prosiątko, ani dlaczego złote - wzruszyłem ramionami - ale było wystarczająco przekonywujące, żeby nic nie jeść cały dzień. Chociaż nigdy go nie widzieliśmy, heh. Z resztą to tak samo jak z Hvezdorem... to już w ogóle jest gruba sprawa. Bo do niektórych przychodzi Ježíšek, czyli Dzieciątko, a do pozostałych Hvezdor. I różnica między nimi jest taka, że Dzieciątko to po prostu mały dzieciak, a Hvezdor to starszy dziadek. Oboje są niewidzialni, więc nie można ich wykorzystać komercyjnie, że wiesz, wszędzie reklamy z nimi, bo nikt nie wie, jak wyglądają. Więc też nikt się w nie nie przebiera. A! Bo ten! Właśnie zależy od regionu, bo jest tak, że Hvezdor to brat świętego Mikołaja, a Dzieciątko to jego wnuk, tylko, że ich właśnie nie widać. Po kolacji wujek zawsze zapalał świeczki i zimne ognie na choince, i gdy wszystkie zimne ognie się wypaliły, nagle skądś dzwonił dzwoneczek i to był znak, że przyszły prezenty. Znaczy, bo to jest tak, że one są pod choinką, a wszyscy choinkę widzą, więc to był taki magiczny trick - uśmiechnąłem się - Zawsze przygotowywaliśmy kartony, które owijaliśmy w papier i wstążkę, więc one w środku były puste. Wielokrotnie z Petrem sprawdzaliśmy, czy na pewno są puste i zawsze były, więc to było takie WOW, gdy zadzwonił dzwoneczek, a w środku nagle pojawiały się prezenty, ale teraz już wiem, że to ciotka z mamą zawsze wsadzały prezenty do środka, gdy my wychodziliśmy na spacer. Ale to było naprawdę fajne, szkoda, że tak nie dzieje się naprawdę. Z resztą i tak prezenty mogliśmy otworzyć dopiero 26 grudnia, bo wiadomo 24 to Wigilia, 25 to był dzień rodzinny, gry i zabawy, odwiedzanie cmentarza, a 26 był dzień prezentów. W ogóle wujek Eda opowiadał nam, że jak był dzieciakiem, to chcieli zlikwidować Dzieciątko i Hvezdora. Był wtedy taki przywódca komunistyczny, który był prezydentem Czech. Nazywał się Antonín Zápotocký i próbował w 1952 roku wytłumaczyć w swoim przemówieniu okolicznościowym, że Jezusek już nie jest biedny i nagi na słomie w chlewie, już postarzał się, urosła mu broda, chodzi w ciepłym futrze i futrzanej czapce i zostanie z niego Dziadek Mróz.  Towarzyszy mu już nie gwiazda betlejemska, ale duża czerwona pięcioramienna. To było tak śmieszne, że nikt mu w to nie uwierzył i bardzo dobrze! O wiele bardziej wolę Hvezdora niż Dziadka Mroza, albo tak samo jak chcieli nam wcisnąć, że Hvezdor wygląda jak Santa Claus z CocaColi. Przez chwilę nawet w to wierzyłem... wiesz z resztą, że kocham Coca Colę - podrapałem się po głowie - Ale kilka strzałów z szmaty szybko wybiło mi ten pomysł z głowy. To było jak byliśmy w kościele obejrzeć szopkę i zacząłem się kłócić dlaczego nie ma Hvezdora takiego jak w telewizji, dostałem wtedy wykład od księdza, a później ciotka mi natrzaskała... heh, wiesz w ogóle jakie u nas są mega szopki?! Niektóre mają nawet kilkanaście metrów. Kiedyś pojechaliśmy do Prahy zobaczyć, taką wielką szopkę, która miała ponad hektar! Wiesz ile tam było ludzi i zwierząt? Tłumy po prostu! Pamiętam też, że co roku w szkole robiliśmy swoje szopki. Zawsze robiło się dwie. Jedna to jeslička i to była szopka, w której leżał Jezus i byli Ci wszyscy jego ziomkowie, ją robiły dzieci, które były chrześcijanami, a ja i reszta niewiernych diabłów robiliśmy betlémy, czyli po prostu szopkę ze zwierzątkami i wielką gwiazdą betlejemską i trzema królami w środku, tylko, że to nie byli Ci sami trzej królowie co w chrześcijaństwie, tylko to byli czescy trzej królowie. Bo jak masz święto trzech króli, to chrześcijanie na drzwiach piszą CMB, co jest skrótem od Christus Mansionem Benedicat, czyli eee to było ,,Niech Chrystus pobłogosławi temu domowi'', czy jakoś tak. A my mieliśmy KMB, czy Kaspra, Melchiora i Baltasara. I to właśnie byli czescy trzej królowie, każdy sprowadzał na dom inną łaskę. Kasper był odpowiedzialny za bogactwo, Melchior za to, żeby nikt nie głodował, a Baltasar, żeby nie było kłótni. Jeśli dobrze pamiętam... możliwe, że Kasper i Melchior byli odwrotnie, ale nie powiem Ci teraz. Więc zawsze robiliśmy te szopki i je się kładło na kominku, jak ktoś miał, a my je stawialiśmy koło podgrzewacza. A bo tego też Ci nie mówiłem. Jest coś takiego jak purpura, to są mieszanki różnych ziół, skrawki kory i żywicy. I to się rozsypuje na takiej metalowej blaszce pod którą kładzie się podgrzewacz i to się praży na tej blaszce i wtedy pachnie w całym domu, bardzo ładnie to pachnie - uśmiechnąłem się - Mamy też františky, to takie stożkowe świeczki, które robi się samodzielnie, chociaż można je też kupić na jarmarkach świątecznych. Je się robi z kawałków węgla brunatnego, który się rozbija na małe kawałki, potem topi się świeczkę, żeby mieć wosk, i bierzesz różne przyprawy, jakieś gałązki i to wszystko siekasz drobno i mieszasz z tym węglem. To się wsypuje do takiej foremki w kształcie stożka i zalewa woskiem. Też fajnie pachnie, a jak się wosk wytopi to zostaje taka blaszka, na której jest ten węgiel i te wszystkie dodatki. To się podpala i tworzy się taki mini kominek. Mogłem godzinami przed tym siedzieć i wpatrywać się w ogień. A z takich innych tradycji to jest jeszcze chodzenie na cmentarze 25 grudnia. Bo 25 grudnia to jest taki typowy dzień rodzinny, chodzi się na dłuuuuuugie spacery, idzie zobaczyć szopkę, na jarmark i wchodzi też na cmentarz, żeby zapalić znicz. Zawsze mnie to śmieszyło, bo ludzie często kupowali takie znicze, które grały melodyjki i cały cmentarz to był jeden wielki jazgot. Jest też tradycja lania ołowiu. Wuja Eda opowiadał, że za dziecka oni mieli z tym wielki problem, bo musieli najpierw roztopić kule ołowiowe, albo poświecić jakichś żołnierzyków, a my mieliśmy łatwiej bo można było kupić gotowe zestawy, które łatwo było przygotować. I wiesz, to się lało przez piernika z dużą dziurką i z tego powstawały różne kształty i każdy kształt przypominał co innego i to była taka przepowiednia na przyszły rok... Mi raz trafił się pies, i powiem Ci, że przepowiednia się spełniła, zostałem zbity jak pies przez Petra, także polecam, polecam. No ale były też zabawy typu, że dziewczyny rzucały butem za plecy i jeśli spadł czubkiem do drzwi, to znaczy, że wyjdą za mąż, jeśli nie – zostaną w domu. Kroiło się też jabłko na pół. Jeśli środek miał kształt gwiazdki, to oznaczało zdrowie i pomyślność, jeśli krzyża, odwrotnie. Lepiej więc wybierać te duże i zdrowe owoce. Jest też zwyczaj robienia łódeczek ze skorupek orzechów włoskich, do których wkłada się małe świeczki i puszcza na wodę w miednicy. Jeżeli trzymają się razem, to znaczy, że rodzina też będzie, a jeśli oddalają, to ktoś odejdzie. Pamiętam jak raz moja łódeczka trzymała się z dala od reszty i wujek zaśmiał się, że szybko wylecę z gniazda i w sumie też się za bardzo nie pomylił. Heh... tęsknię w sumie za świętami...
- Och Ches...
- Wiesz, i tak nie mam z kim ich spędzać, nie mam rodziny, nie mam nikogo. Taki sam jak palec - uśmiechnąłem się - A mi się marzą takie prawdziwe święta! Wiesz mnóstwo świec, świątecznych ozdób, lampek, czyli przytulność w nieskończoność! Uwielbiam ten moment, kiedy idę ulicą i mogę obserwować pięknie oświetlone domy, w których człowiek ma ochotę zaszyć się na całą zimę. Z herbatą i książką w ręku. A jeszcze lepiej z kakao piernikowym, ewentualnie gorącą czekoladą z bitą śmietaną i piernikami. Obowiązkowo, gdzieś w górach, drewniana chatka, przykryta cała śniegiem, ogólnie wszędzie mnóstwo śniegu. Najlepiej jakby to było gdzieś w lesie i wysoko, żeby był widok na całe miasto poniżej, ale bez sąsiadów wokół. Oczywiście nie chciałbym być tam sam... samotność to najgorsze co może być. Wiesz, smutno cieszyć się w samotności, ale byłby w środku kominek, też pełno drewna, futra na podłodze, na kanapie, jakiś duży bujany fotel. Wszędzie porozwieszane lampki świąteczne, małe świeczki i rozpalony na maxa kominek. A wtedy już tylko usiąść sobie wygodnie właśnie z tą czekoladą, zawinąć się w kocyk i słuchać trzaskającego ognia - uśmiechnąłem się szeroko - chociaż wiem, że to jest niemożliwe, za szybko byłoby mi gorąco i pewnie latałbym w samych bokserkach, ale! Latałbym w świątecznych bokserkach w pierniki i w czapce mikołaja. Nawet mam takie! Zaraz Ci pokażę - zerwałem się szybko z łóżka i popędziłem w stronę leżącej na ziemi torbie. Szybko znalazłem to czego szukałem i odwróciłem się w stronę laptopa. Wskoczyłem na łóżko i z powrotem ulokowałem wygodnie na miejscu - Tu mam takie zielone z biednymi piernikami, zobacz, każdy ma uszkodzoną jakąś część ciała, ten nie ma głowy, ten nie ma ręki, ten drugiej, tamten nogi, a tamten guzika, ale mam też takie czarne, na którym pierniczki są szczęśliwe i dosłownie wołają ,,schrup nas, a będziesz tak samo szczęśliwy jak my!''
- Ładne gacie - zaśmiała się dziewczyna 
- A dziękuję dziękuję - wytknąłem język i rzuciłem gacie w stronę torby - Mam tu jeszcze coś! - uśmiechnąłem się i sięgnąłem ręką na stolik.
- Czy to jest krawat? - zapytała, gdy pokazałem jej to, co ściskałem w dłoni
- Jak najbardziej, ale zobacz jaki krawat - wyszczerzyłem się - ALKOKRAWAT! Zobacz, tu z tyłu możesz nalać co tylko chcesz, tutaj masz rurkę i możesz ciągnąć, zajebisty wynalazek!
- Masz jakieś świąteczne krawaty? - zapytała nagle
- Pytasz dzika, czy sra w lesie - mruknąłem i wstałem - Jaki kolor?
- Czarny?
- Mówisz i masz - powiedziałem kładąc się z powrotem - Oto czarny krawat w bałwanki i mikołaje. Piękny prawda?
- Cudowny - uśmiechnęła się
Podniosłem się do siadu skrzyżnego i zawiązałem go sobie na szyi.
- Czuję się jak taki chippendales siedząc przed Tobą w samych bokserkach i krawacie - zaśmiałem się
- Masz naprawdę zwinne palce - powiedziała Nora - Ja bym nigdy nie zawiązała krawata.
- Och, nie tylko palce mam zwinne - wybuchnąłem śmiechem - język też jest niczego sobie! Zobacz, co potrafię zrobić z nim - szybko zwinąłem język i przybliżyłem się do kamery
- Też umiem zrobić rurkę - powiedziała
- A chujka potrafisz zrobić? - uniosłem brew i się uśmiechnąłem
- Chujka?
- To patrz - wygiąłem język w falę, a dziewczyna parsknęła śmiechem
- Coś mały ten chujek!
- Gwarantuję Ci, że tylko ten jest mały - wyszczerzyłem się i zobaczyłem jak dziewczyna lekko się rumieni - Hej, ale nie musisz się bu....
I w tym momencie zgasło światło. Przerwałem w połowie zdania i rozejrzałem się zdezorientowany.
- Prąd wam padł? - zapytała Nora
- Oby nie - przełknąłem głośno ślinę - ale na to wygląda... laptop jest podpięty, a się nie ładuje, sakra...
- Idź do okna i zobacz, czy na zewnątrz palą się lampy
- Uhum... - powoli wstałem i z telefonem służącym za latarkę ruszyłem w stronę okna - Wszędzie ciemno jak w dupie, chyba faktycznie, gdzieś coś wyjebało
Westchnąłem głośno i wróciłem powoli na łóżko, po prostu świetnie. Cudownie!
- Oj tam, nie przejmuj się - wzruszyła ramionami - Pewnie niedługo naprawią usterkę.
- Oby - burknąłem - Wolałbym jednak, żeby światło się paliło....
- Zawsze możesz zapalić świeczkę - powiedziała
- Nie mam żadnej świeczki! Niczego, rozumiesz?! - powiedziałem zdecydowanie głośniej i z lekkim zdenerwowaniem
- Hej, spokojnie, tylko powiedziałam...
- Wiem, że tylko powiedziałaś - warknąłem - A ja Ci mówię, że nie mam świeczki.
- No dobrze, przecież już nic nie mówię - westchnęła
Spojrzałem na swoje dłonie i lekko je przetarłem, już były prawie całkowicie mokre, a nie minęło nawet kilka minut.
- Przepraszam - mruknąłem - źle się czuję
- Co Ci Ches? - zapytała
- Czuję się jakbym zaraz miał zemdleć i się zerzygać - przymknąłem mocno oczy - a serce dosłownie zaraz wyskoczy mi z piersi. Błagam niech te światło już wróci...
- Boisz się ciemności? - zapytała
- No coś ty, nie boję się ciemności - powiedziałem - Nie mam przecież pięciu lat, żeby bać się ciemności, z resztą nie boję się jej.
Przyciągnąłem kolana do siebie i wbiłem w nie twarz, dlaczego wszystko musi wyskakiwać w takich momentach, a było tak miło... W ustach miałem dosłownie pustynię i ciężko było mi oddychać. Błagam Ches, tylko nie zacznij panikować...
- A czegoś innego się boisz? - zapytała po chwili
- Nie - powiedziałem szybko i krótko, zacisnąłem dłonie na łydkach, żeby powstrzymać ich drżenie.
- Skoro tak mówisz, wiesz, że mi możesz przecież powiedzieć - powiedziała spokojnie - hmmm, czy to śpiewa Ed Sheeran?
Uniosłem lekko głowę i zacząłem się wsłuchiwać w dźwięki dobiegające z laptopa.
- Taaa i piosenka Perfect - mruknąłem
- Ładna jest, widziałeś jej teledysk? - zapytała
- Wiele razy - zacisnąłem mocniej powieki
- Czy tam nie było takiego domku, w górach, o którym mi opowiadałeś? - powiedziała - Co Ches?
- Może trochę podobny...
- Też był na uboczu i wysoko w górach, pamiętasz ile tam śniegu było? Sporo.
- Bardzo sporo - mruknąłem
- No właśnie. Nie chciałbyś znaleźć się w takim domku? Był tam nawet kotek rudy jak wy.
- Ugh! - wbiłem paznokcie w łydki jeszcze mocniej, a głowę skuliłem w kolanach - Przestań!
- Co? Ja tylko powiedziałam, że on był...
- WIEM CO POWIEDZIAŁAŚ! WIĘC PRZESTAŃ! - z trudem powstrzymałem łzy - Proszę Cię...
- No dobrze, dobrze - westchnęła cicho i zamilkła.
Przez kilkanaście minut jak nie więcej słuchaliśmy muzyki, którą automatycznie puszczał nam youtube. Cały czas miałem świadomość tego, że ona tam siedzi i najprawdopodobniej się na mnie patrzy. Przełknąłem głośno ślinę i założyłem dłonie za głowę. Zaczynałem powoli się uspokajać, ale nadal byłem przerażony. Każdy, kto kiedykolwiek znalazł się w podobnej sytuacji, co będzie wiedział o jakim uczuciu mówię. O momencie, gdy jesteś całkowicie sam, ale czujesz, że otaczająca cię ciemność jest tak gęsta, że jest wręcz materialna. A w każdej chwili z niej, nie wiadomo z jakiego kierunku może coś wyskoczyć. W tym momencie poczułem jak żołądek mi się skręca. Spokojnie Ches, nic Ci tu nie grozi...
- Ailurofobia - powiedziałem przerywając ciążącą ciszę - Wiesz co to?
- Niezbyt - odrzekła
- To wpisz sobie, tylko błagam, nie mów na głos.... Nie przeżyję tego....
- W porządku Ches - znowu na chwilę zapanowała cisza, dziewczyna w tym czasie sprawdzała te pojęcie
- Gdy jest ciemno - mruknąłem cicho - Mam wrażenie, że za chwilę, któryś z nich wyskoczy i się rzuci na mnie. Dosłownie zaczynam wpadać w panikę...
- Ale przecież mieszkasz z Immi - powiedziała
- Wiem, i myślisz, że jestem z tego powodu szczęśliwy? - burknąłem - w dzień nie mam tego problemu, zaczyna się dopiero w nocy, gdy jest ciemno. Boję się kotów tylko w nocy - przełknąłem ślinę - Dlatego u nas zawsze pali się światło... Nienawidzę ciemności - z powrotem schowałem twarz w kolanach
- Ale Ches nie musisz się bać - powiedziała spokojnie - Przecież jesteś w pokoju, cały i bezpieczny.
- Wiem! Bardzo dobrze to wiem! Ale zrozum, że to jest ode mnie silniejsze. Zwłaszcza, gdy jestem sam - westchnąłem
- Przecież nie jesteś sam, jestem tutaj z Tobą.
- Chyba, czegoś nie rozumiesz - podniosłem głowę i spojrzałem na nią ze łzami w oczach - Tu nie chodzi o to, że jesteś ze mną na skypie. Bo to nie to samo. Ja potrzebuję fizycznej obecności drugiej osoby w pomieszczeniu. Wystarczy, żeby po prostu była i siedziała sobie, robiła co chce, ale by była - westchnąłem - Więc jak jest Misiek to jeszcze jestem w stanie przeżyć obecność Immi, bo wiem też, że w razie w on ją zabierze... Chociaż wielokrotnie specjalnie ją mi podsuwa i wciska.
- A Misiek wie? - zapytała
- No coś ty... Niby skąd ma wiedzieć? - pokręciłem głową - Jesteś jedyną osobą, która wie.
- To może warto by mu powiedzieć? Może to by coś zmieniło?
- Nie ma sensu - mruknąłem - Z resztą daję radę, tu chodzi tylko o teraz...
- Dlaczego tak się ich boisz? - zapytała
- Przerażają mnie - westchnąłem - Nie można im zaufać, to tacy ciszi mordercy. Nigdy nie wiesz, kiedy zaatakują, a najgorsze są ich oczy. Widać w nich tylko nienawiść i rządzę mordu... Jeszcze poruszają się tak cicho i są w stanie wszędzie dostać... To są szatańskie stworzenia. Po prostu nie mogę zrozumieć, jak ludzie mogą je lubić, jak mogą je w ogóle trzymać pod dachem, żyć w jednym pomieszczeniu i spać przy nich. Najlepiej dla mnie koty mogłyby nie istnieć - spuściłem głowę - zdecydowanie wolę psy.
- Od dawna się ich boisz? - zapytała
- Odkąd tylko pamiętam.... zawsze mnie przerażały. W dzień mogę się z nimi bawić i nie mam żadnych problemów, ale w nocy... to jest coś strasznego.
- Rozumiem, gdybym tam teraz była, to byś się nie bał...
- Pewnie by tak było - westchnąłem - Ale taki już mój samotny los... Jedyną rzeczą bardziej przygnębiającą od niemożności znalezienia kogoś jest bycie nieodnalezionym. Pogodziłem się już z tym.
- Szybko się skreśliłeś Ches, przecież jesteś młody, masz dopiero 18 lat - odrzekła
- Niby tak, ale wiem, że nie jestem odpowiednim materiałem na kogokolwiek - westchnąłem - wiesz, mały, niski, rudy i wkurwiający. Sama przyznałaś mi kiedyś, że na początku jak się poznaliśmy to mnie nie lubiłaś.
- Prawda, ale...
- No właśnie - przerwałem jej
- Nie lubiłam Cię, by byłeś strasznie głośny i przytłaczający, taka gwiazdeczka. A ja preferuję osoby spokojniejsze i cichsze, co nie zmienia faktu, że teraz Cię lubię - uśmiechnęła się lekko - Nie będzie Ci przeszkadzać, jeśli się trochę położę? Plecy mnie strasznie bolą.
- No coś ty, śmiało kładź się, absolutnie mi to nie przeszkadza - uśmiechnąłem się i patrzyłem jak dziewczyna szczelniej owija się szlafrokiem, kładzie, a potem przykrywa kołdrą - Ile u was jest stopni?
- Hmmm pewnie coś koło minus dziesięciu - mruknęła cicho
- Fajnie, zazdroszczę bardzo, lubię takie minusowe temperatury - westchnąłem - Mam nadzieję, że jednak włączą jeszcze ten prąd, bo tak to trochę słabo
- Mhmmm - mruknęła - Na pewno włączą
- Zasypiasz? - zapytałem
- No coś ty, jeszcze przesiedzę z Tobą całą noc
- To super - uśmiechnąłem się - Lecę szybko do kibla i już wracam!
Jejku, to naprawdę miłe, że zechciała ze mną zostać i posiedzieć... szkoda tylko, że ona nie wie jaki to jednocześnie jest ból i przyjemne uczucie. Bo z jednej strony mam ją, mogę z nią rozmawiać, widzę, słyszę, a z drugiej ciągle świadomość, że jestem tylko zwykłym kolegą. Chociaż dobrze, że jestem kolegą. Zawsze mogliśmy pozostać nieznajomymi...
     Wróciłem do pokoju i usiadłem powoli na łóżku. Za oknem nadal nie paliły się żadne lampy. Wziąłem poduszkę z drugiego końca łóżka i ułożyłem tuż przed laptopem, a następnie okryłem się mocno kołdrą i padłem na poduszkę.
- Jestem - mruknąłem mocniej ją ubijając
Odpowiedziała mi cisza.
- Nori? - podniosłem wzrok i spojrzałem na nią.
Dziewczyna spała w najlepsze. Uśmiechnąłem się na ten widok. Heh, pewnie to codziennie rano będzie widział jej chłopak. Spuściłem wzrok i położyłem się na boku. Laptopa ustawiłem tak, że wyglądało, jakby dziewczyna leżała tuż obok mnie. Pomarzyć zawsze można.... W tym momencie poczułem straszne ukłucie żalu w sercu i ścisnęło mnie za dołek. Nikt nie jest tak samotny, jak człowiek zakochany bez wzajemności...
________________________________
Rozejrzałem się wokół. Znalazłem się nagle w jakimś dziwnym pomieszczeniu. W sumie wyglądało znajomo, ale zdecydowanie nigdy tutaj nie byłem... Zmrużyłem oczy i przetarłem je mocno ręką, ale niczego to nie zmieniło. Nagle do mych uszu dobiegł trzask ognia. Odwróciłem głowę w jego stronę i zobaczyłem wielki kamienny kominek, w którym radośnie trzaskał ogień. Zamrugałem kilka razy. Przecież to nie może być prawda. I wtedy zdałem sobie sprawę, że siedzę w wielkim bujanym fotelu. Zerwałem się szybko i rozejrzałem wokół. Co... tu... się... dzieje?!?! Czyżbym znowu miał jeden z tych świadomych snów... Jezu! Odskoczyłem, gdy na plecach poczułem dziwne ukłucia. Odwróciłem się i zobaczyłem wielką choinkę. Wszystko tutaj było wielkie... I ten dom, wszystko z drewna. Przecież to niemożliwe, żebym znalazł się w domku z wyobraźni, o którym opowiadałem Norze. Podszedłem szybko do okna i wyjrzałem na zewnątrz. Zobaczyłem miliony światełek w oddali. Czyli jednak...
- Coś się stało? - Usłyszałem nagle znajomy głos
Odwróciłem się gwałtownie i moim oczom ukazała się Nora.
- Nori? - zapytałem czując wielką gulę w gardle
- Tak, coś się stało? - przechyliła lekko głowę - Przyniosłam kakao
- Piernikowe? - zapytałem
- Takie jak lubisz - uśmiechnęła się szeroko - Czemu stoisz przy oknie? Siadaj na kanapie
- D-dobrze - mruknąłem i posłusznie usiadłem... CO TU SIĘ DZIEJE?!
Dziewczyna powoli podeszła do mnie i wyciągnęła kubek z którego wystawała bita śmietana
- Ten jest dla mojego chłopca - powiedziała
Wziąłem ostrożnie od niej kubek i odstawiłem na stół. W tym momencie serce dosłownie mi stanęło. Nora usiadła mi na kolanach, jeszcze w dodatku się wiercąc. Przełknąłem ślinę i spojrzałem na nią.
- No hej Pysiek, co ty taki? - uśmiechnęła się i pogłaskała mnie za uchem - Uśmiechnąłbyś się trochę.
- O-okej - mruknąłem
Dziewczyna położyła drugą dłoń na moim poliku i zaczęła się powoli zbliżać, patrząc mi prosto w oczy. Uśmiechnęła się promiennie i cmoknęła mnie mocno w nos.
________________________________
- Hę? - podniosłem nagle głowę i zostałem oślepiony przez zapalone światło - Ał!
- Co się dzieje? - usłyszałem Norę
- Nori? - mruknąłem zaspany - Co ty tutaj robisz?
- Co?
Spojrzałem w jej stronę i zobaczyłem, że nadal mamy włączoną rozmowę na Skypie, która trwa już ponad piętnaście godzin...
- Chyba prąd wrócił, muszę dokończyć sen.... - mruknąłem padając twarzą w poduszkę i z powrotem zasypiając.

Nora?
Theme by Bełt